Widziałem w swoim życiu wielu fetyszystów, ale żaden z nich nie dorównuje nawet w najmniejszym stopniu Emmerichowi.
Ani mi przez głowę nie przeszło, że seans Moonfall zaliczę do udanych. Kiedy wraz z Hirszem pytaliśmy nasze wesołe grono Redaktorów o to, kto chciałby zrecenzować najnowsze dzieło Emmericha, w ogóle mnie nie zaskoczyła powszechna cisza, przerywana co jakiś czas nieśmiałym cykaniem świerszcza. Bo dziś bycie recenzentem filmowym to prawdopodobnie najbardziej niewdzięczna dziedzina dziennikarstwa. No, może zaraz po byciu prowadzącym Wiadomości w jakiejkolwiek innej stacji niż Polsat. Serio, Hollywood tak bardzo wypstrykało się z ciekawych koncepcji filmowych, że ja po stokroć wolę sobie włączyć najnowszy film w domowym zaciszu, nawet kosztem poczekania kilku tygodni. Więcej – pozwolić sobie na wyłączenie go albo chociaż przewinięcie, gdy okaże się gównem.
Zobacz również: Król Internetu – recenzja filmu. Czym jest sława?
Kino niestety nie daje mi tego przywileju i choć na wygodę narzekać nie mogę (Multikino Młociny FTW), tak odczuwam zdecydowanie większy komfort na psychice, kiedy tę opcję wyłączenia lub przewinięcia posiadam. Bo konsumpcja dzisiejszych filmów co raz częściej sprawia mi ogromny ból psychiczny. Serio. Choć Diuna i Makbet były kolejnymi z rzędu ekranizacjami swoich literackich odpowiedników, czułem, że stała za nimi jakaś wizja artystyczna. Że nie są to proste (żeby nie powiedzieć prostackie) dzieła, zrobione po łebkach, byle kasa na koncie się zgadzała. Wciąż, to wyłącznie dwa przypadki naprawdę ambitnego tworzenia filmów w branży, w której znacznie bardziej opłaca się robić tępe i odtwórcze gnioty, niżeli inwestować w nowe, świeże pomysły.
Oglądałem czterdziestą część Halloween, oglądałem trzydziesty film o superbohaterach, widziałem animowany remake Nocy Żywych Trupów. Cholera, przeżyłem nawet spotkanie Godzilli z Kongiem i kolejną Obecność. I tak jak w wypadku wymienionych produkcji, tak i w wypadku Moonfall miałem wrażenie, że twórcy chcą zrobić ze mnie debila. I to nie takiego debila, którego cieszą cycki u Vegi, bo nawet takie osobniki zorientowały się, że chodzą w kółko na ten sam film i nasz ukochany reżyser powoli zmuszany jest do wypływania na nowe rejony. Nie, sytuację z wymienionymi wyżej filmami można opisać słowami, które prawdopodobnie wypowiadają producenci, gdy ktoś wyrazi wątpliwość danego pomysłu na film. Fuck it. Nowe Halloween to powtórka ze wszystkich innych slasherów, wydanych na przestrzeni ponad 4 dekad? Fuck it! Animowany remake Night of the Living Dead wygląda jak studencki projekt z Painta? Fuck it! Wątki ludzi w Godzilla vs Kong (a co za tym idzie 3/4 filmu) nie mają najmniejszego znaczenia? Fuck it!
Zobacz również: Sing 2 – recenzja filmu. Miałam ciarki!
Moonfall to nic innego jak kalka poprzednich filmów Emmericha? O tak, zgadliście – fuck it! Pomysł jest taki – księżycowi coś odwala i schodzi ze swojej orbity, bliżej Ziemi. A w ogóle, to okazuje się, że jest tak naprawdę satelitą… Obcych?! Dowództwo NASA chce więc wysłać tam misję badawczą, która ma za zadanie sprawdzić, co się tam odjaniepawla, a przy tym znaleźć sposób, aby uratować zarówno srebrny glob jak i Ziemię.
Przyznam, że podczas seansu Moonfall miałem trzy srogie niespodzianki. Pierwsza uderzyła mnie już w pierwszych 10-15 minutach projekcji, kiedy okazało się, że bohaterowie tego filmu mają mi do zaoferowania nieco więcej, niż pustą skorupę. Fakt faktem, każda z tych postaci wydaje się kopią zerżniętą z wielu innych, podobnych filmów, ale, cholera – ciężko mi tego nie docenić. Podoba mi się, kiedy poświęca się nieco więcej uwagi osobowości i backgroundowi bohaterów, szczególnie w typowych blockbusterach skupionych na efektach specjalnych. Wystarczyły dwie-trzy sceny, bym mógł powiedzieć o Jocindzie Fowler (Halle Berry), Brianie Harperze (Patrick Wilson) oraz KC Housemanie (Sam z Gry o Tron) znacznie, znacznie więcej, niż chociażby o tytułowym bohaterze Shang-Chi po dwóch godzinach poświęconej mu produkcji. Pomijam fakt, że na każdego z trójki głównych bohaterów przypada średnio po cztery postacie poboczne, przez co wątki fabularne są poprowadzone bardzo niechlujnie, na modłę Skywalker. Odrodzenie…
Zobacz również: Ranking filmów Marvel Cinematic Universe
Druga niespodzianka nadeszła mniej więcej w pobliżu połowy seansu. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że najnowsze dzieło Emmericha to nic innego, jak połączenie jego filmów katastroficznych – Pojutrze i 2012 – z obiema częściami Dnia Niepodległości. W momencie, w którym zobaczyłem jak morza i oceany zalewają miasta, a cały świat ogarnia panika, doprowadzając przez to do totalnego rozku*wienia absolutnie wszystkiego… Naszła mnie refleksja. I mam nadzieję, że mnie nikt za to nie pozwie, ale nie wydaje się wam, że Emmerich może być zboczeńcem-fetyszystą? Wszyscy mówią och, król kina katastroficznego – bzdura. Kolesia po prostu jara widzieć świat w płomieniach, a kręcenie charakterystycznych dla niego scen podnoszenia się poziomu mórz i oceanów działa prawdopodobnie lepiej niż viagra. Jestem ciekaw czy ma to coś wspólnego z faktem, że jest Niemcem.
Zobacz również: Upadek Tima Burtona – czy mistrz groteski wróci na szczyty?
No dobra, ustaliliśmy, że Moonfall jest odtwórcze, a Emmericha kręci śmierć milionów ludzi. Ostatnia niespodzianka zaczęła się niedługo po moich refleksjach na temat reżysera, czyli mniej więcej w połowie filmu i trwała aż do momentu, kiedy tym razem ja powiedziałem fuck it i wyszedłem z sali kinowej na jakieś 20 minut przed zakończeniem projekcji. Tu pojawił się również wspomniany przeze mnie ból psychiczny, który wywołują we mnie co raz częściej dzisiejsze filmy. Bo ja po prostu nie jestem w stanie tego pojąć. Rozumiem, scenariusz, umowności, a czasami nieścisłości – da się niekiedy na to przymknąć oko. Ale jak reżyser wraz ze scenarzystami prezentują widzowi istny festiwal kretynizmów i myślą, że widz uwierzy w takie kocopoły, to sorry, ale ja wysiadam.
Nie chcę zabrzmieć jak typowy Janusz z gadaniem a bo kiedyś to było, ale kiedyś rzeczywiście było. Filmy czy to katastroficzne czy science-fiction, jasne, były osadzone w gatunku, a więc miały często ten nierealistyczny element, ale świat przedstawiony był rzeczywiście pomyślany, zaś sceny, nazwijmy je typowo blockbusterowe, zachowywały jakiś sens i nie były tylko po to, bo efekty specjalne pozwalały na ich zrobienie i bo to cool. Moonfall to popłuczyny po innych filmach Emmericha, i to jeszcze w sosie z M. Night Shyamalana….
Zobacz również: The Book of Boba Fett a powroty znanych postaci – ukłon w stronę fanów czy żerowanie na nostalgii?
Wniosek zatem jest taki, że zamiast iść na Moonfall, lepiej nadróbcie sobie prawdziwe, ambitne kino – polskie kino! Serio, nigdy nie spodziewałem się, że to powiem, ale obecnie chętniej poszedłbym na seans polskiego filmu, niżeli kolejnego, hollywodzkiego blockbustera. Tylko spójrzcie na te perełki, które wyszły w zeszłym roku – Najmro, Zupa Nic, Holiday czy filmy, o których niestety nie pisaliśmy, jak Teściowie i Powrót do tamtych dni. Jeśli tendencja nie spadnie, to mi Hollywood do szczęścia potrzebne nie jest.