Sporo mówi się o tym, jak to wszelkie próby wskrzeszenia kultowych marek podejmowane przez wielkie wytwórnie kończą się wylewaniem ścieków ze strony toksycznych fanów. A może problem nie leży tylko w fandomach, ale także w Hollywood, które nie umie przyznać się do błędu, bo jest tak okropnie zapatrzone w kasę?
Czyż nie kochacie tego przymiotnika? Toksyczny? Słowo to szczególnie ostatnimi laty nabrało na popularności, gdy przyszło kogoś obwiniać za kiepskie eksperymenty, których nie powstydziłby się sam doktor Frankenstein. Hollywood weszło bowiem w erę wskrzeszania, odgrzewania i ekshumacji kultowych marek, licząc na osiągnięcie swojego głównego celu. A jaki to cel? Łatwy zysk, osiągnięty poprzez wypełnienie celów pobocznych, jak chociażby zbudowanie jak najszerszej grupy odbiorców czy odpowiednia reklama celująca w czułe punkty.
Zobacz również: YouTube usuwa łapki w dół, Hollywood świętuje, a my witamy 1984 rok
Wraz z rozwojem Internetu i streamingu, nostalgia wjechała na salony z wielkim impetem. Wszyscy zaczęliśmy się zaciągać nową, mocniejszą wersją tego uzależniającego narkotyku, a jego wybuch na rynku datuje się na rok 2015. Piękny to był rok, nie zapomnę go nigdy – chyba ostatni względnie normalny. Po nim zmieniło się wszystko – nie tylko w Hollywood zresztą, ale nie odbiegajmy od tematu. W 2015 roku dostaliśmy wielki powrót legendarnych serii. Rocky, Mad Max, Jurassic Park, Terminator czy w końcu mająca być perłą w koronie tego roku, siódma część Gwiezdnych Wojen.
Zyski? Ogromne. Jurassic World wraz z Przebudzeniem Mocy zarobiły w sumie 3.75 miliarda dolarów! Czyli wyszło na to, że się opłaca, tak? Ano chyba tak, skoro następne lata przyniosły nam kolejne rebooty, remaki, sequele, prequele, a nawet rozbudowania uniwersów poprzez kolejne media, jak seriale. Nostalgia tak bardzo weszła w przemysł filmowy, że nawet głównym selling pointem Stranger Things była tęsknota za latami 80-tymi! Czyli fani dostają to, czego chcieli, a producenci mają zasłużoną kasę, tak?
Zobacz również: Poprawność polityczna właśnie osiągnęła następny level
Wojenka na linii twórcy – fani z każdym rokiem przybiera na sile. Swego czasu była to wyłącznie jednostronna rozmowa, że wspomnę o Władcy Pierścieni czy prequelach Gwiezdnych Wojen. Już wtedy niezadowoleni fani dawali upust swym emocjom na forach internetowych. A bo to widać po zwiastunie, że Jackson zarżnie Tolkiena. A bo to, że Lucas zrobił z Gwiezdnych Wojen kino familijne i tak dalej. Potem zaś przyszły social media. Facebook i Twitter wyburzyły mur między fanami a znakomitościami świata filmu i telewizji, dzięki czemu obie strony mogły wejść w dialog między sobą.
No, dialog to może za dużo powiedziane, bo zazwyczaj kończy się na wzajemnym obrażaniu albo wzajemnym lizaniu sobie tyłków, zależnie od podejścia fana do danego dzieła. Wydaje mi się, że jednym z pierwszych twórców, którzy zdecydowali się na wojnę z fanami przez Twittera, a przynajmniej na skalę iście viralową, jest nie kto inny jak Rian Johnson, reżyser Ostatniego Jedi. Dziś już powszechnym jest nazywanie niezadowolonych fanów toksycznymi, gdzie słowo to nie oznacza kogoś, kto rzeczywiście zachowuje się jak swołocz. Dziś bycie toksycznym jest równoznaczne z tym, że odważyłeś się skrytykować dany produkt popkultury, łaskawie wyprodukowany dla Ciebie przez wielką, bogatą korporację.
Zobacz również: Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy – recenzja dwóch pierwszych odcinków
Takie wojny nie służą nikomu. To odbija się na całej branży w sposób katastrofalny. W ludziach zatraciła się umiejętność dyskutowania. Nie umiemy już rozmawiać jak człowiek z człowiekiem. To z kolei wytworzyło kolejną, bardzo uwidocznioną wojenkę, tym razem na linii fani zadowoleni – fani niezadowoleni. Teksty w stylu nikt Ci nie każe oglądać, skoro Ci się nie podoba to po co się wypowiadasz czy jeden z moich ulubionych – nie znasz się, a w ogóle to jesteś nazistą/homofobem/rasistą/bigotem – to chleb powszedni wszelkich rozmów na facebookowych grupach poświęconych różnorakim fandomom. Sam miałem przyjemność zostać kilkukrotnie zjechanym za swoje opinie gamingowe – o The Last of Us 2 (w tym wypadku sam wielmożny Pan Recenzent i Aktywista Łukasz Stelmach raczył przelać na mnie publicznie swój hejt) czy nawet odnośnie tak mało kontrowersyjnej, można powiedzieć mało ważnej gry jak The Quarry. Ale gry zostawmy na inny dzień, a skupmy się stricte na filmach i serialach.
A o co się zazwyczaj rozchodzi? Poza ogólnikami, najczęściej o obsadę i scenariusz. Zmianę płci czy rasy książkowych postaci. Wprowadzanie nowych bohaterów, których fabuła lansuje na lepszych od starych, kultowych bohaterów, będących zazwyczaj cieniami swoich dawnych ja. Również odcinanie kuponów, stawianie na ilość, a nie jakość, czy w końcu nieposzanowanie dla wieloletniego, ustabilizowanego uniwersum. Zarzutów jest wiele, i spora część z nich jest zresztą słuszna. Coś, co kiedyś było istnym wydarzeniem, czymś naprawdę wyjątkowym – przestało tym być. Straciło na wartości, straciło na prestiżu i stało się kolejnym tasiemcem, za który nie są odpowiedzialni już pasjonaci i wizjonerzy, a jedynie nieudolni odtwórcy, naśladowcy i najemnicy.
Zobacz również: The Book of Boba Fett a powroty znanych postaci – ukłon w stronę fanów czy żerowanie na nostalgii?
Jest trochę prawdy w tym, że lewicowe wpływy sięgają Hollywoodu, a podwójne standardy to codzienność w tym światku. Czy gdyby Roseanne była demokratą, a nie zapalczywą zwolenniczką Trumpa, ocaliłaby swoje show? Albo gdyby Gina Carano wymierzyła swoje słowa przeciw konserwatystom, tak jak jej kolega z planu Mandaloriana, Pedro Pascal, wciąż moglibyśmy zachwycać się jej postacią w serialu ze świata Star Wars? James Gunn został scanelowany, a jednak powrócił – czy to dlatego, że na żarty o pedofilii i molestowaniu dzieci to mniejsze przestępstwo, niż porównanie konserwatystów obecnej Ameryki do Żydów w latach 30-tych ubiegłego wieku czy może dlatego, że Gunn zarabia gruby hajs dla wytwórni filmowych i publicznie porównał 45-tego prezydenta USA do Hitlera i Putina? Nie wiem.
Jeszcze jakiś czas temu pewnie bym krzyczał, że to przepychanie lewackiej agendy, ale dziś wydaje mi się, że jest to po prostu w myśl przysłowia upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, z czego jedna jest dość małych rozmiarów (ideologia), a druga to prawdziwy moloch (poszerzenie grupy odbiorców, a co za tym idzie – kasa). Oczywiście są wyjątki, które nie znają umiaru, jak ten serial w odnośniku poniżej. Ci najwięksi jednak są na tyle mądrzy, że zazwyczaj wiedzą, jak oba akcenty rozłożyć w swych produkcjach by nie przesadzić.
Zobacz również: Resident Evil: Remedium – recenzja serialu. Tęsknię za Millą Jovovich
Jestem jak najbardziej za różnorodnością w popkulturze. Ale jestem też za tym, żeby to było robione mądrze, z głową. Reprezentacja nie może być na pierwszym planie kosztem scenariusza, historii czy całego uniwersum. Scenarzyści w Hollywood, zamiast skupić się na dobrej fabule i wielowymiarowych bohaterach, robią z widzów idiotę. Lazy Writing to już synonim większości kolejnych części kolejnych części i innych tasiemców. Bohaterowie pozbawieni są charyzmy i jakiejkolwiek osobowości – znakomitą ich część można opisać wyłącznie za pomocą ich płci i rasy.
Jednym z moich ulubionych przykładów na nieudolny remake jest disneyowska wersja Mulan. Wiecie, tej, która była kręcona niedaleko chińskich obozów koncentracyjnych (ale ciiii, przecież Disney to firma pro-rodzinna). Spójrzmy na oryginalną bajkę z 1998 roku. Mulan jest słabą, kruchą dziewczyną, która dopiero po ciężkim i wyczerpującym treningu staje się bohaterką kompletną, tą mityczną heroiną. Remake natomiast? Dobra tam, Mulan od początku jest pro – i cała podróż postaci nie ma żadnego sensu. Ponownie – dobry temat do rozpisania się na inną okazję.
Zobacz również: Dlaczego serial The Last of Us jest skazany na porażkę
Skupiamy się na rozmawianiu o toksycznych fandomach, ale wytwórnie wcale nie są lepsze w swoich poczynaniach. Filmy oparte są na wyświechtanych hasłach, uderzających w czułe punkty społeczne, jak w przypadku chociażby jednego z ostatnich filmów Marvela – Reprezentacja LGBT w Eternals uratuje wiele żyć! Obietnice powrotu ukochanych postaci tylko po to, aby później je uśmiercić, ośmieszyć lub zrobić z nich tło dla nowych bohaterów, tworzonych na wzór nowej wersji Mulan chociażby. Przyjmijmy jednak, że są to jeszcze niewielkie przewinienia. Znacznie poważniej robi się, gdy dochodzi do jawnych manipulacji. Kilka miesięcy temu napisałem artykuł o usunięciu dislajków na YouTubie, decyzji w myśl zasady nie ma, że się nie podoba – ma się podobać i basta. Dziś została przekroczona kolejna granica.
Kontrowersyjny od samego początku (z dobrze znanych powodów) serial Pierścienie Władzy zadebiutował 2 września na Amazonie i – no cóż – nie spotkał się on wyłącznie z przychylnym nastawieniem ze strony widzów. Gdy spojrzymy na największe serwisy zbierające oceny – Rotten Tomatoes, Metacritic czy nasz rodzimy Filmweb, oceny użytkowników wahają się między 2.4 a 4.3 w skali 1-10. Jednak nie na IMDB – tam produkcja może poszczycić się oceną 6.5/10. Jak się okazuje, największa internetowa baza filmów na świecie postanowiła usunąć wszelkie negatywne recenzje Pierścieni Władzy i nie brać pod uwagę ocen niższych niż 5/10. Co ciekawsze, IMDB jest własnością – proszę o werble…. Amazona, a jakże! Czy to nie robi się już tragikomiczne?
Zobacz również: OSCARY 2021 – podsumowanie gali. Piękna katastrofa
Wydaje mi się jednak, że zbliżamy się powoli do powrotu do normalności. Wojna fanów z wytwórniami, nieważne czy będzie trwać jeszcze rok, pięć czy dziesięć, ma tylko jeden koniec – przegraną wytwórni. Bo skoro duża część fanów jest niezadowolona, to równocześnie maleją dochody firmy. A to działa jak płachta na byka dla poważnych panów w garniturach. Wypuszczane taśmowo produkcje ze świata Star Wars czy Marvela zaczynają tracić zarówno pieniądze jak i przychylność widzów. Ba, Netflix w czerwcu zwolnił kolejnych pracowników i zaliczył rekordowy spadek subskrypcji! Trend powoli będzie się odmieniał. Nostalgia powoli zaczyna odbijać się wszystkim czkawką i prawdopodobnie zeszłoroczny Spider-Man był końcem epoki nostalgii. Przekraczanie kolejnych granic i pozwalanie sobie na co raz to śmielsze zakrzywianie rzeczywistości również w końcu odwróci się przeciwko Disneyom, Amazonom i innym molochom.
Zobacz również: Wspieranie mniejszości dźwignią handlu
Stajemy się co raz bardziej przesiąknięci tą trucizną. Wzajemnie się nakręcamy, bierzemy udział w internetowych wojenkach albo bacznie się im obserwujemy, komentując je ze znajomymi. Co to oznacza? Ano to, że ludzie kłócący się w Internetach mają zdecydowanie za dużo wolnego czasu. Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na to, co powinniśmy zrobić, jak powinniśmy się zachować. Olać temat i cieszyć się tym, co jest? Kłócić się dalej? Nie wiem. Problem jest złożony i wielowymiarowy i w zasadzie każdy powinien zastosować indywidualne podejście, według własnych preferencji. O czymś was jednak mogę zapewnić – na świecie zawsze będą fanboje, którzy będą psioczyć, fanboje, którzy będą wierni do końca ukochanemu produktowi oraz wielkie korporacje, którym zależy na zarobieniu kasy z obu tych grup fanbojów.
Na tym wszystkim cierpi jedynie nasza pasja i miłość do popkultury i żałuję, że nie ma przycisku z napisem reset, który pozwoliłby na – no cóż – reset obecnego stanu rzeczy.
Obawiam się, że wytwórnie – nie tylko zresztą one, ale marketingowcy wszelkiej maści (m.in. polityczni) – bardzo dobrze zdaią sobie sprawę z hasła divide et impera. Irytacja bazy fanów zawsze pozwala przedstawić ich jako gorszych, ułomnych czy poznawczo wybrakowanych, dzięki czemu postępowy widz poczuje się lepiej. Dam dwa przykłady podobnej strategii: kilka lat temu Nowi Ateiści utworzyli ruch The Brights, czyli Jaśniacy. A co jest antonimem Jaśniaków? Oczywiście: ciemnacy. Oczywiście niektórzy ludzie religijni są niekiedy nieracjonalni (podobnie jak niektórzy ateści), ale nazwa ta ma dać coś innego – pozytywny PR i element identyfikacji z “marką”. Na podobnej zasadzie dyskredytuje się wyborców Trumpa, którzy – owszem – bywają głupi, ale prosty podział na “my vs oni” jest nieuprawniony, choć zyskowny. Dzięki temu wytwórnia / partia / marka może zbudować wokół siebie tzw. żelazny elektorat, który nigdy nie oceni danego filmu / polityka / produktu źle, bo przeczy to naturalnemu poczuciu przywiązania i pokazuje, że nie podjęło się do końca racjonalnej decyzji, dołączając do obozu “przekonanych”. Mówiąc najkrócej: marketingowcy wzięli sobie do serca, że odbiorca ma sie identyfikować z produktem, nie ma zaś mocniejszej identyfikacji niż wytworzenie poczucia racji, samozadowolenia i wrażenia, że jakiekolwiek odejście od przyjętej perspektywy oznacza regres i dołączenie do odwiecznych wrogów, czyli NICH. Ogólnie zatem p. Krzysztof ma rację: chodzi o zysk, o polaryzację, o zaangażowanie, o pobudzenie emocji – negatywnych względem adwersarza, a pozytywnych względem siebie. Nie jestem natomiast pewny, czy to szaleństwo szybko się skończy: nasza natura lubi spór i wojnę, a wielke firmy wiedzą, jak je spieniężyć. Obym był złym prorokiem, ale czasy cenzury i napuszczania na siebie w najbłahszej nawet sprawie jeszcze są przed nami.
Obawiam się, że wytwórnie nie są zainteresowane divide a impera jak największego spektrum, bo to daje większą masę zysku z dostarczanego towaru. Irytacja bazy fanów to irytacja poznawczo i poznawczo wykastrowanego marginesu.
Ale wrzucanie filmików tego gościa co udaje alkoholika to serio według Ciebie dobry pomysł?
xD
Poprostu pop kultura stała się wielką machiną socjotechniki.NIe ma znaczenia że się na tym kasę traci. Ja pracując w korpo mam zajęcia z różnorodności/tolerancji. W tym samym czasie można by coś zrobić dla firmy żeby zaorbiła kasę.
A kiedy popkultura nie była wielką machiną?
Nie wiem co mają ludzie do fandomu. Jeśli coś jest dobre jak np. obecny ròd smoka to mało kto na to narzeka i na stronach recenzeckich produkcje są chwalone. Sprawa jest prosta jeśli film jest dobrze nakręcony z dobrą obsadą i scenariuszem to jest i sukces a jeśli jest gniotem to i odpowiednio jest oceniane
To, że fandom to wrzaskliwy, upośledzony finansowo margines. Tak jak blogowy margines historyków od rozpoznawania odmiany typu karabina z daleka, który poza tą specyficzna i czasem pożyteczną wiedzą nie dostarcza prawdziwej wiedzy, a ploty, kto z kim o co i kiedy, z jakiego powodu i z jakim efektem walczył.
“Zyski? Ogromne. Jurassic World wraz z Przebudzeniem Mocy zarobiły w sumie 3.75 miliarda dolarów!”
Czyli “Hollywood” proponując towar widzom i widzowie, którzy płacą, w odróżnieniu od wrzaskliwego marginesu fandomowców, są w zasadzie w porządku.
Czarny elf! Ha-ha! A widziałeś zielonego? A wiesz, że wczasach Tolkiena wyobrażenie elfa był czymś innym niż to przez Tolkiena świeżo wymyślone? A to przedtolkienowskie znowuż inne od Alfów z Eddy?
Serial nie jest od zgodności z książkami Tolkiena tak, jak je fandomiarz rozumie (a często nie rozumie, co irytowało już Tolkiena), a od zgodności z samym sobą. Przy okazji, dobrze jak zarobi.